Zwariowaliśmy. Wybraliśmy się w 340 kilometrową podróż w deszczu straszliwym i majowym. Po co? Żeby w zimnicę stać na wiadukcie. Dać się sadzy osadzić. Warto było.
Zaliczyliśmy wszystkie atrakcje tegorocznej majówki w Wolsztynie:
- Zamarznięcie do zdrętwienia palców. Matce u rąk, Aspikowi u nóg (?? przy podwójnych skarpetach i ciepłych butach? i cały czas w ruchu?)
- Niezjedzenie obiadu, bo sosy niedobre. Tak, trzeba było zamówić frytki. To potrawa, której żadna restauracja nie zepsuje.
- Straszliwy bojler, który uniemożliwiał mycie się w łazience hotelowej.
- Pasztet mechaniczny, czyli ktoś (matka oczywiście...) przeczytał
głośno skład pasztetu, w którym głównym składnikiem było mięso
oddzielone mechanicznie.
- Przebywanie w kłębach dymu. Groźby zaczadzenia chyba nie było, wiatr szybko dym rozwiewał. Za to ciepełko całkiem przyjemne.
- Ubranie się na Paradę Parowozów w jasne ubrania. Uwierzcie, to był bardzo wielki błąd.
Po paradzie. Napełnianie wodą i węglem najstarszego, 102-letniego parowozu:
Przed nocnym przedstawieniem:
Artystycznie ;)
frytki niech żyją zawsze i wszędzie. Jakie ciekawe wskazówki! a co wydarzyło się Waszym jasnym ubraniom?
OdpowiedzUsuńNasze kurtki zyskały nowy, modny wzór: czarne kropeczki różnej wielkości, które rozmazywały się ( i wcierały) przy każdym dotknięciu. Urok przebywania w dymie - sadza jest wszędzie :)
UsuńO, i my tu byliśmy w 2014 z naszym Aspi. Chociaż pociągi uwielbia młodszy synek bez ZA :-))
OdpowiedzUsuńA my pewnie jeszcze tam wrócimy :)
Usuń