środa, 15 lutego 2012

A to było tak...

Post na specjalne życzenie Agnieszki, mamy Franka (dzielnyfranek.blogspot.com). Odpowiedź na pytanie kiedy zauważyłam, że zaczęło dziać się coś dziwnego.
Ja nie zauważyłam, że coś może być "nie tak". Według mnie, rodziny i znajomych, nawet według lekarzy syn rozwijał się dobrze, nabywał nowe umiejętności w terminie, wszystko było ok. Ale zacznijmy od początku.
Syn dostał 10 punktów w skali Apgar, jadł, spał i srał jak typowy niemowlak. Kamienie milowe rozwoju osiągał mniej więcej w terminie (poza "utrzymuje głowę przy podciąganiu do pozycji siedzącej" co opanował w wieku 5 miesięcy, 3 miesiące później, niż wg. książeczki powinien). Później wszystko było dobrze, część umiejętności opanował szybciej, inne sprawiały trochę więcej trudności ale żadne dziecko nie rozwija się dokładnie wg. książeczki.
Mały miał niecały rok jak zwariowałam i zaczęłam go uczyć go "czytać" metodą Domana.
Metoda ta w skrócie polega na tym, że szybko pokazuje się dziecku wyrazy napisane wyraźnymi, czerwonymi literami o wysokości 8 centymetrów i czyta. Dziecko po wielu pokazaniach taki wyraz ma zapamiętać i umieć "przeczytać". Takie czytanie globalne. W podobny sposób można uczyć matematyki i tzw. wiedzy encyklopedycznej. Ja uczyłam wszystkiego i gorąco wierzę, że efekty widać w obecnym rozwoju dziecka.
Nadszedł czas na chodzenie (14 miesiąc), odpieluchowanie (22 miesiące) i bilans dwulatka. Wszystko było ok.
Spokojnie złożyliśmy wniosek o przyjęcie do przedszkola, na szczęście syn został przyjęty. I tu dopiero zaczęły się problemy. Przedszkole organizowało dwa spotkania adaptacyjne dla dzieci. Na pierwszym syn wytrzymał cale 15 minut, na drugim jeszcze krócej (to drugie to była zabawa na placu pod kierunkiem animatorów, muzyka z głośników + piszczące, rozbawione dzieci). Bardzo bałam się pierwszego dnia w przedszkolu ale... było zaskakująco dobrze. Syn nie płakał ani przez chwilę.
Kolejne dni minęły z mojego punktu widzenia równie bezboleśnie jak pierwszy. Minął pierwszy semestr, zaczął się drugi. Wychowawczyni (której bardzo dziękuję i której będę dozgonnie wdzięczna) zaprosiła mnie na rozmowę. Powiedziała, że syn ma duże problemy z grafomotoryką, pokazała kilka ćwiczeń, które powinny mu pomóc. Ćwiczyliśmy regularnie i intensywnie, już rok później można było zobaczyć zmiany :) Efektem jest piękna walentynka z wczorajszego postu. Dwa miesiące później, w maju, ta sama pani wychowawczyni (której ponownie dziękuję, bez niej ciągle byśmy przed diagnozą i bez pomocy) powiedziała, że syn od września nie rozwinął się społecznie. Nie interesuje się rówieśnikami, zawsze bawi się sam, nie chce uczestniczyć w zabawach grupowych. Powiedziała, że jej zdaniem powinniśmy udać się do psychologa. Tak zaczął się nasz proces diagnostyczny.
Ja przez cały czas nie widziałam nic niepokojącego w zachowaniu syna. Wręcz przeciwnie. Wielokrotnie słyszałam, jaki on jest wspaniały, jaki grzeczny, posłuszny, że dwulatek nie pyskuje, nie wymusza. Inne mamy zazdrościły, że mogę syna zostawić w piaskownicy i nie muszę cały czas przy nim siedzieć i go zabawiać. Słyszałam, że dziecko jest bardzo inteligentne, że mówi bardzo dorosłym językiem (powtarzał wcześniej usłyszane zdania).

Wszystko zaczęło się więc od pani wychowawczyni w przedszkolu. Prawdopodobnie gdybym miała większą wiedzę potrafiłabym wcześniej wyłapać nieprawidłowości. W procesie diagnostycznym pokazano nam, że niektóre były widoczne niemal od urodzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz